Przypomniało mi się czemu nie przepadam za Aronofskym. Podobnie jak w Requiem dla snu postawił na tanie efekciarstwo i epatowanie cierpieniem. Poza Japonką nieco rozładowującą atmosferę, co rusz wspinamy się po coraz wyższym szczebelku drabiny smutku, cierpienia, rozpaczy. Cierpienie jest szokujące i efektowne jak to u tego reżysera - patrzcie, gruby jest taki gruby, że nie może się podnieść łóżka i dławi się kolejnym kawałkiem pizzy. Nie trafia ten sztych w twoje empatyczne serduszko? Dodajmy poruszającą muzykę jak z thrillera, żeby scena schylania się po kanapkę nabrała jeszcze więcej dramatyzmu. Całość podsumowana kiczowatym zakończeniem o tym, że jednak iskierka niezwyciężonego optymizmu bohatera rozpali ogień w skamieniałych sercach, a córka jednak nie wyjdzie na socjopatkę. Na koniec kiczowata scena śmierci/wniebowstąpienia (?) z "dramatycznym" marszem ku sercu własnej córki. Tanie bazowanie na skrajnych emocjach widza, epatowanie chujozą egzystencjalną i kiczowata, banalna "dająca nadzieję" peunta. Nie jestem wyzutym z uczyć psychopatą, ale ciężko się nabrać na te tanie zagrywki. Po linii najmniejszego oporu niestety.
Gra aktorów była okej. Wszystkich.
Co do muzyki podczas schylania się po kanapkę - ja osobiście się śmiałem z poważnej muzyki jak typ objadał się pizzą xD Ale jak widać po ocenach i komentarzach ludzie się nad tym spuścili